30.03.2008

Święto otwartego okna

Dziś pierwszy dzień, kiedy z wielką przyjemnością przejechałem przez Warszawę z otwartymi oknami. Słoneczko świeci, wiaterek, trochę jeszcze zimnawy zawiewa, a prawo moralne we mnie. To wspaniały dzień, kiedy wiadomo, że zapowiada najpiękniejszą porę roku. Wiosna w powietrzu, wiosna w duszy. Cały dzień słoneczko. Czy może być coś przyjemniejszego? Pewnie jest kilka rzeczy, ale dla mnie dziś to jedno z najprzyjemniejszych wydarzeń. Jakie inne?

He, he to byłoby nudne tak się chwalić.

Może sprawił to wczorajszy koncert Cassandry Wilson? Ale ja nie byłem na nim dlatego, że lubię, dlatego, że kupiłem bilet. To dziwna sytuacja. Dostaliśmy z Dorotą bilety od przyjaciół, którzy nie mogli pójść. Jazz. Taki nowoczesny, albo jeszcze bardziej nowoczesny niż ten jaki kiedyś znałem jako nowoczesny. Kiedyś kręciłem się w roku może 1984 wokól Sali Kongresowej, w której występował Miles Davies. Nie dostałem się, a teraz bilet za 250 zł wpadł mi w ręce ot tak, właściwie przypadkiem. Monika i Krzysiek nie mogli przyjechać. Nie pozostało nic innego jak pójść na koncert i opowiedzieć im przynajmniej jak było. Już częściowo opowiedziałem przez google talk, ale może uda się jeszcze raz powrócić na ten koncert. Wydarzenie, mimo, że nie należało do moich najbardziej pożądanych duże. Przede wszystkim klasa. Tej klasy wykonawców, twórców zawsze przyjemnie się ogląda. To ta klasa, w której koncert zawsze, lub prawie zawsze jest lepszy od zarejestrowanego na płycie nagrania. Właściwie tego rodzaju muzyka znakomicie nadaje się do jakiegoś cichego i spokojnego, małego pomieszczenia. Może restauracji, klubu. Jednocześnie wiadomo, że tam nie można byłoby odpowiednio się wsłuchać, usłyszeć artystów. W końcu jednak Jazz wywodzi się z takich sal, zadymionych tajemniczych klubów.


fot. CC*

Koncert zaczął się z lekkim poślizgiem. Słyszałem, że opóźnienie Cassandry czasem było znacznie większe, przekraczało godzinę... ale tym razem chyba nie przekroczyło kwadransa. Gdy odbierałem z dworca Warszawa Centralna o godzinie 19:56 mimo wszystko spieszyłem się do Sali Kongresowej. Na wypełnioną w 90% salę weszliśmy kilka minut po 20. Już drugi raz rozglądałem się niepewnie po przestronnej sali zastanawiając się na czym polega magia koncertu. 3000 osób przyszło, żeby spędzić niewiele ponad dwie godziny przy muzyce. Nie przy stoliku, bez możliwości wyjścia na papierosa, zresztą nikt nie chciał. Można pomyśleć - bogaci ludzie tak spędzają czas. Kilka znajomych twarzy, kilku znajomych, wielu obcokrajowców, tłumy fotoreporterów przy scenie. Zgasły światła.

Na scenie pojawił się pan Dionizy Piątkowski zapowiadając realizację swojego wieloletniego marzenia. Zapowiedział nagranie płyty koncertu i poprosił fotoreporterów o opuszczenie sali po trzecim utworze. Cassandra miała się pokazać w trzecim utworze. Drugi miał być bardzo krótki... Trwał jak poprzednie ponad 15 minut. Nie łatwo w naszych czasach usłyszeć tak nieradiowe czasy utworów, do tego instrumentalnych. Panowie trochę poważnie improwizowali. Odwykłem od jazzu nowoczesnego. Nie rozumiem już tych improwizacji. Saksofon rewelacja. Perfekcyjnie opanowany przez Davida Murray'a. Perfekcyjnie, na prawdę i widać, a właściwie słychać, że to jest jego część ciała. Równie perfekcyjnie Andrew Cyrille na perkusji, Jaribu Sahid (Kontrabas) i Lafayette Gilchrist (fortepian).


David Murray - fot. CC*

Improwizacje poważne, rozbudowane zakończone owacjami. Wszystko normalnie jak na koncercie. Już od początku jednak czegoś mi brakowało. To trudno określić. Publiczność też bez entuzjazmu, ale poprawna. Właśnie tak było.




Jaribu Shahid - fot. CC*

Muzycy poprawni, perfekcyjni, publiczność poprawna, perfekcyjna. Sala kongresowa nie zawaliła się, chociaż były wątpliwości. Kilka dni wcześniej odwołano prawie koncert z powodu wątpliwości. Trzy utwory - 45 minut i pojawiła się Cassandra.




Cassandra Wilson - fot. CC*

Natychmiast wszytsko wróciło na miejsce. Muzycy zrobili się bardziej uważni a śpiew i słowa "My name is Cassandra" śpiewane w pierwszej piosence uspokoiły ambicje muzyków i rozgrzały publiczność. Na zakończenie pierwszej piosenki słychać było przed ulewą oklasków szept kilkudziesięciu migawek aparatów cyfrowych. To zupełnie nowy dźwięk. Każda migawka ma już teraz inny dźwięk. Zakaz używania lamp błyskowych ściśle przestrzegany. Brzmienie dziesiątek owadów podnoszących się do lotu. Oklaski, "dziękuja". Za chwilę jednak po kolejnym utworze publiczność wpadła ponownie w stan połowicznego zachwytu. Nie porwali publiczności grą zespołową. Improwizacje ciekawsze od treści utworu, które jeden podobny do drugiego nie pozostawiły wspomnienia już dziś. Może poza jednym, na zakończenie. Wzbudził wspomnienie "Opery za trzy grosze" i głównego motywu, a tym samym utworu w wykonaniu Stinga.


Strasznie ponarzekałem, ale to nie tak. Wspaniale było uczestniczyć w koncercie ciesząc się uroczystą atmosferą, muzyką wielkiej klasy. To moje narzekanie nic nie warte, zapomnijcie o nim. Ja nie przepadam za koncertami, brakuje mi tego trzeciego ucha, wolę słuchać płyt, nagrań studyjnych, muzyki w restauracji, na ulicy, a jeśli już koncertu to w samochodzie z płyty. Szkoda dla mnie biletu, przekonuję się o tym już kolejny raz. Niezwykle trudno trafić na koncert, który porywa. Może to kwestia wieku? W kongresowej pamiętam mały koncert, z salą wypełnioną zaledwie do połowy. Dwóch saksofonistów bawiących się znakomicie na scenie. Taka radość udzieliła się nam wtedy też. W studiu im. Agnieszki Osieckiej też był taki koncert. Pełny. Nie tylko wrażeń ale i radości. Radości tworzenia, grania, śpiewania. Coś iskrzyło, coś "grało"


A na koniec tego przepięknego dnia dostało mi się jeszcze takie wesołe wezwanie: Kampania na rzecz uśmiechu, poczytajcie w załączniku :D





*fot. CC - Fotografia posiada licencję Creative Commons, strona autora w linku

Brak komentarzy: